Klasztor bernardynów

Szlak Pileckiego

KLASZTOR BERNARDYNÓW W ALWERNI

punkt na mapie
punkt na mapie

[FRAGMENT RAPORTU WITOLDA – czyta Zbigniew Kozłowski]

28 kwietnia 1943

Do miejscowości, gdzie ksiądz, przyjaciela mego krewny, był proboszczem, było kilometrów siedem lub osiem tylko. […]

Była godzina czwarta. Postanowiłem rano dotrzeć do księdza. Mieliśmy kilometrów niewiele, lecz bolące stawy. Ja z bólu w kolanach, ledwo nogami ruszałem. Jasiek [Redzej] – ociągając się wstał, lecz się zatoczył i zaczął się staczać po pochyłości wzgórza [przy ruinach zamku Lipowiec w Babicach]. Z bólu w stawach kolan – o mało nie zemdlał. A jednak opanowaliśmy się. Pierwsze kroki były ciężkie i bolesne, szczególnie schodząc po pochyłości.

Kilometrów 7 czy 8, ni[e]co krążąc, szliśmy dość długo. Początkowo bardzo wolno, po tym nieco prędzej. […]

Zbliżyliśmy się do miejscowości II [Alwernia].

Na zalesionym wzgórzu widoczny był kościółek. Jasiek odszedł od wieśniaka, połączył się z nami i przyniósł wiadomość, że nazwa miejscowości, o którą nam chodziło, odpowiada w terenie temu, co widzimy, wokół wzgórza z kościołem. Lawirując polami, doszliśmy do drogi, przy której stał urząd celny. Sama granica była dalej na wzgórzu.

Była godzina 7-ma. W urzędzie było już paru jakichś ludzi, którzy nam z odległości przyglądali się badawczo. My jednak przeszliśmy drogę w poprzek, po tym strumyk jakiś idąc mostkiem – szliśmy dalej na oczach ludzi, starając się iść raźnie i wesoło.

Doszliśmy wreszcie do zalesionego wzgórza i po wejściu na zbocze jego kilkadziesiąt metrów, upadliśmy na ziemię ogromnie zmęczeni… I jakby na nas czekał – odezwał się dzwon z wieży kościoła, który tuż był na szczycie pagórka…

„Trudno – bracie, kochany Jasiu, musisz iść do kościoła. Ty wyglądasz najwięcej po ludzku i w kościele możesz być tylko ty jeden z naszej trójki, bo możesz chodzić bez czapki”. Wysłałem więc Jasia do księdza, któremu miał powiedzieć o tym, że byliśmy razem, tak jak w piekle, z księdza bratem Franciszkiem i z brata dwoma synami: Tadkiem i Lolkiem.

Jasio poszedł i długo nie wracał. Wreszcie wrócił z miną niewyraźną – i powiedział nam, że doczekał się w kościele księdza, który przyszedł mszę odprawić i że z nim rozmawiał, lecz ksiądz nie chciał wierzyć, że z Oświęcimia udało nam się uciec i wprost oświadczył, że lęka się, by to nie była jakaś pułapka. Ja myślę! Gdy ujrzał Jasia uśmiechniętą gębę od ucha do ucha, trudno mu było, słysząc o Oświęcimiu od razu uwierzyć, że Jasiek tam siedział przeszło dwa i pół lata. – I że uciec mu się stamtąd udało… Wysłałem Jasia znowu, gdyż msza mogła się skończyć i pouczyłem dokładnie, który z krewnych na jakim bloku mieszkał, gdzie pojechali bratankowie. Na jakim bloku teraz ich ojciec zastał. I – nawet co pisali w listach na ostatnie Święta Bożego Narodzenia. Jasio poszedł. Msza się skończyła. Jasio do księdza podszedł. Wszystko mu powiedział, dodając, że w krzakach leży dwóch jego kolegów, którzy nie mogą wyjść, ze względu na brak włosów i dziwnie skomplikowane ubranie. Ksiądz uwierzył i przyszedł razem z Jasiem do nas. Tu nad nami załamał ręce. Uwierzył ostatecznie we wszystko. Zaczął do nas co pół godziny przychodzić w zarośla, przynosząc nam mleko, kawę, bułki, chleb, cukier, masło i inne specjały. Okazało się, że to wcale nie był ten ksiądz, o którym myśmy myśleli, lecz tamten również tu był o dwa kilometry.

Ten proboszcz znał tamtego i całą historię jego rodziny, co w Oświęcimiu siedziała. Nie mógł nas pod dach swój wprowadzić, gdyż zbyt wiele ludzi kręciło się stale u niego na dziedzińcu.

Nam i tu było bardzo dobrze wśród młodych świerków i krzewów. Ksiądz dał nam lekarstwo jakieś do natarcia stawów. – Pisaliśmy tu pierwsze listy do rodzin, które przez księdza były wysłane. Wieczorem, gdy się zupełnie ściemniło ksiądz dał nam dobrego przewodnika. A jednak są dobrzy ludzie na świecie – powiedzieliśmy wtedy sobie. Tak się kończyła środa (28-go kwietnia).

Witold Pilecki chciał nawiązać kontakt z księdzem Karolem Słowiaczkiem, bratem uwięzionego w Auschwitz Franciszka Słowiaczka i stryjem więźniów Karola i Tadeusza Słowiaczków – wszyscy trzej trafili do niemieckiego nazistowskiego obozu w drugim transporcie z Krakowa, w czerwcu 1940 roku. Ksiądz był proboszczem w parafii Poręba Żegoty.

Uciekinierzy jednak nie dotarli do jego plebanii, zamiast tego zboczyli do Alwerni. Duchownym, z którym nawiązali kontakt, był gwardian tamtejszego klasztoru bernardynów o. Jan Legowicz.

Poza tym, że miał to być człowiek spokrewniony z ludźmi, z którymi Rotmistrz współpracował w obozie, nie bez znaczenia wydaje się fakt, że pierwszą osobą, której miał zamiar zaufać Pilecki, był ksiądz.

Witold Pilecki był bez wątpienia osobą głęboko wierzącą i ta wiara stanowiła dla niego drogowskaz życia. Choć jeszcze w Sukurczach chodził na pielgrzymki i malował obrazy religijne, to daleko mu było do duchowości na pokaz, do dewocji. Swoją wiarę przeżywał jako wdzięczność okazywaną Bogu za dobro, które go spotyka: „Nie uważam za właściwe pertraktować z P. Bogiem w kupiecki sposób, to znaczy: «Ja dla Ciebie Boziu pójdę do Kalwarii, a Ty mnie za to daj to i tamto». Lecz wprost uważam, że tych kilka dni i trochę zmęczenia przyniesionych w ofierze jest bardzo małą cząstką wdzięczności za wszystko, co od Boga mam”, pisał w jednym z listów.

Uważał też, że z wiary wynika system wartości nakładający na wierzącego obowiązek moralnego zachowania. To właśnie swoim chrześcijaństwem Pilecki motywował to, że wstrzymywał się od rabowania przedmiotów pozostawionych przez ludzi przybywających w transportach do Auschwitz. Również moralność motywowana wiarą kazała mu podzielić się ciepłym nakryciem ze współwięźniem, gdy przebywał chory w obozowym szpitalu – w warunkach Auschwitz chory Pilecki ryzykował w ten sposób pogorszeniem swojego stanu i śmiercią.

Wiara pomagała mu przezwyciężyć najgorsze przeciwności losu i podtrzymywała na duchu w najgorszych momentach życia. „Jest zawsze pewna różnica pomiędzy powiedzeniem, że się zrobi, a samym dokonaniem tego, co się powiedziało. Dawno już – przed laty – pracowałem nad tym, żeby te dwie rzeczy w sobie w jedną stopić całość. Lecz przede wszystkiem byłem wierzącym i wierzyłem, że jak Bóg zechce mi pomóc – to wyjdę na pewno…” – pisał w raporcie, wspominając decyzję o ucieczce.

Przebywając w celi śmierci więzienia mokotowskiego, Pilecki miał wydrapać na ścianie słowa zaczerpnięte z książki, która była dla niego życiowym drogowskazem – „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza á Kempis:  „Starałem się żyć tak, aby w godzinie śmierci móc się raczej cieszyć niż lękać”.

Klasztor bernardynów w Alwerni

Narodowe Archiwum Cyfrowe

Klasztor bernardynów w Alwernii

Narodowe Archiwum Cyfrowe

Widok na Alwernię z Kwaczały

Polona.pl/dp

Andrzej Pilecki, syn Witolda Pileckiego

Odnalazł mnie facet, który wyszedł z więzienia. Spotkał tam mojego ojca. Mówił, że mój ojciec był "blisko Boga", modlił się. I pod jego wpływem ten człowiek zmienił swoje życie.

"Wymazany z historii", reportaż Urszuli Żółtowskiej-Tomaszewskiej, (PR, 9.06.2008)

Hanna Szczepanowska, żołnierka AK, harcerka Szarych Szeregów, przyjaciółka Zofii Pileckiej

Był oddany służbie dla Boga, dla ojczyzny, dla bliźniego. Ofiarność, która nie miała sobie równej, widzi się w jego dobrowolnym pójściu do Oświęcimia. Widzi się ją też w jego ostatnich chwilach życia

„W żołnierskiej służbie. Rmt. W Pilecki” (PR, 30.04.1995)